Dlaczego system wyborczy jest najważniejszą instytucją demokracji?

Poniżej zamieszczamy artykuł Pana Janusza Sanockiego, bardzo ważny głos w dyskusji na temat polskiego systemu wyborczego. Jednocześnie ponownie zachęcamy do działań na rzecz polskiej demokracji

W Polsce nie ma demokracji. W polskim Sejmie dominują partie leninowskiego typu.

Narzekamy na różne dziedziny naszego życia publicznego – służbę zdrowia, szkolnictwo, system podatkowy, emerytalny itd. itp. Piszący te słowa należy akurat do tego pokolenia, które wychowało się w czasach PRL, pamiętającego epokę Gomułki, Gierka i potem stan wojenny. Walczyliśmy z tamtym systemem, bo widzieliśmy jego głupotę i nieefektywność. Przyczyną tej nieefektywności gospodarczej i społecznej – uważaliśmy, że jest brak demokracji. A przecież był w PRL i Sejm i odbywały się do niego wybory, w których obywatele mogli głosować, ba nawet mogli skreślać kandydatów. Ale ci obywatele, którzy mogli skreślać nie mogli kandydować. O tym kto może kandydować decydowała Partia-Matka – Polska Zjednoczona Partia Robotnicza odstępując łaskawie stronnictwom sojuszniczym – Zjednoczonemu Stronnictwu Ludowemu i Stronnictwu Demokratycznemu parę miejsc w Sejmie. Ot taka demokracja socjalistyczna. Z dzisiejszej perspektywy – można zapytać i co w tym było złego? I co się zmieniło?

Sejm – najwyższy organ państwa – źródło prawa

Sejm – zgodnie z Konstytucją organ reprezentujący Naród ma uchwalać prawo, powołuje rząd kierujący gospodarką i ten rząd rozlicza. Nie trzeba tłumaczyć, że od tego jaka będzie jakość posłów zasiadających w Izbie, jaki będzie ich poziom intelektualny i etyczny zależą losy państwa. Zależy właśnie to jak funkcjonuje służba zdrowia, kolej a także jak działają sądy, policja i prokuratura, bo to Sejm uchwala ustawy decydujące o ramach ich działania.

A zatem od recepty na to jak wybierać posłów zależy to jaki rodzaj ludzi trafi do Sejmu. I chodzi o cenę tych ludzi pod kątem właśnie etycznym i intelektualnym.

Dwa systemy – polityczne i etyczne

Jeśli mówimy o poziomie etycznym mam na myśli głównie odwagę cywilną potencjalnego kandydata na Reprezentanta Narodu, czy potrafi on mieć własne zdanie i bronić interesu swoich wyborców nawet za cenę utraty przyjaciół, czy pogorszenia swojego statusu. Przykład odwagi cywilnej i twardej obrony zdania swoich wyborców mogliśmy obserwować na przykładzie zachowania posłów brytyjskich podczas debaty o „brexicie”. Premier i szefowa partii rządzącej wynegocjowała z Komisją Europejską jakąś umowę, ale posłowie z jej własnej partii tej umowy nie zaakceptowali. To nic, że to sama premier negocjowała, że to szefowa partii, ale posłowie, którzy nie zgodzili się na te warunki mieli inne zdanie i ich wyborcy mieli inne zdanie. Oni tam w Anglii – ci posłowie muszą przede wszystkim słuchać swoich wyborców z okręgu, bo jak to powiedział Lord Norman Lamonte w polskim Sejmie w 2001 r. podczas konferencji zorganizowanej przez Ruch Obywatelski na rzecz JOW – „Od jednego głosu zależy moja polityczna przyszłość”.

Dlaczego tak jest? Otóż w Wielkiej Brytanii obowiązuje od początku świata, naturalny system wyborczy – posłów wybiera się w Jednomandatowych Okręgach Wyborczych. W każdym liczącym ok. 100 tys. mieszkańców wybiera się zawsze tylko jednego posła. Zgłosić się na kandydata może każdy niekarany sądownie obywatel, przedstawiając 10 podpisów mieszkańców okręgu (dziesięć – nie dziesięć tysięcy) i wpłacając 1000 funtów kaucji. Kaucja jest zwracana jeśli gość dostanie 5% głosów – to znaczy, że był poważnym kandydatem i się nie wygłupiał. Zwycięzcą wyborów zostaje ten kandydat, który dostał najwięcej głosów i wyprzedził kolejnego, choćby o 1 głos. Ta zasada nazywa się „first past the post” (pierwszy, który przekroczy metę). Jeśli dwóch kandydatów dostaje tyle samo głosów nie przeprowadza się żadnych dogrywek tylko losuje. Rzut monety i do Londynu jedzie John Brown, a nie Alan Pickwick.

Pomimo tego, że do wyborów może zgłosić się każdy nie ma zazwyczaj tak wielu kandydatów. Po pierwsze okręg jest mały – taki przeciętny polski powiat, gdzie wszyscy się znają. Tysiąc funtów to niewiele, ale jednak stracić je przez wygłupy to jakoś głupio. Poza tym urzędujący posłowie ciężko pracują na swoją pozycję i wielu ma ogromne poparcie społeczne, a w tej sytuacji nikt nie chce bez nadziei zwycięstwa wykładać swoich pieniędzy i czasu.

Co zmusza brytyjskiego posła do stałej łączności z wyborcami? Ano ta zasada, że każdy może się zgłosić do wyborów i jak tylko nie będzie pracował wyrośnie mu konkurencja. Dlatego brytyjski poseł praktycznie co tydzień, w sobotę w swoim biurze osobiście przyjmuje interesantów.

I dlatego brytyjscy posłowie, którzy zbuntowali się przeciwko Teresie May w sprawie brexitu wiedzieli, że mogą to zrobić, bo ich pozycja zależy bezpośrednio od wyborców. A nie od przychylności szefowej partii. Tam jest odwrotnie – szef partii musi słuchać posłów, którzy reprezentują swoich wyborców.

Pomimo tego, że na kandydata do brytyjskiego parlamentu może zgłosić się każdy w systemie wyborów jednomandatowych (z jedną turą) wytwarza się w parlamencie system dwupartyjny, co nie znaczy, że wchodzą doń tylko dwie partie. W Izbie Gmin jest obecnie 8 ugrupowań i pięciu posłów niezrzeszonych. Najważniejsze, że ci posłowie niezrzeszeni startowali jako niezależni i wygrali w swoich okręgach wybory. To jest prawdziwa konkurencja.

Jednak jak się rzekło w systemie jednomandatowym, jednoturowym tworzą się dwa dominujące bloki polityczne zwane partiami. Obecnie w Izbie Gmin - liczącej 650 członków - Konserwatyści mają 317 posłów, a opozycyjna Partia Pracy ma ich 262. Gabinet jest drugim od czasów wojny gabinetem mniejszościowym, w którym torysów wspiera Partia Unionistyczna.

Zazwyczaj jedna z dominujących partii osiąga większość bezwzględną, umożliwiającą utworzenie rządu w dzień po wyborach. Jest to dla państwa i obywateli bardzo dobra sytuacja. W trakcie wyborów głosujący wiedzieli nie tylko na jakiego kandydata na posła głosują, ale także za jakim premierem i rządem się opowiadają.

Jak to się dzieje, że kandydujący w jednomandatowych okręgach kandydaci tworzą partię jeszcze przed wyborami. Prawidłowość tę opisał francuski socjolog Maurice Duverger w 1946 r. i nosi ona nazwę „Prawo Duvergera”.

Otóż Duverger zauważył, że skoro w okręgu jest tylko jedno miejsce na podium wszystkie grupy polityczne mające mniej więcej podobne poglądy muszą zjednoczyć się jeszcze przed wyborami i wystawić do wyborów tylko jednego, wspólnego kandydata. Inaczej jak wystąpią podzieleni, a ich ideowi przeciwnicy się zjednoczą to wspólny kandydat „tamtych”, wygra z ich kilkoma pretendentami do mandatu. Stąd jeszcze przed wyborami powstają dwie duże, umiarkowane koalicje - partie będące w istocie blokami wyborczymi, luźnym konglomeratem grup, sympatyków danej idei. Nie ma to nic wspólnego z partiami polskimi – będącymi tzw. partiami wodzowskimi. Brytyjska partia jest otwarta, demokratyczna, szuka nowych ludzi, szuka kompromisu, bo walczy o wyborców środka sceny.

Polska partia jest scentralizowana, wodzowska, zamknięta na nowych ludzi, a zwłaszcza mających własne zdanie. Jest zamurowana na wszystkie kadencje.

Poseł brytyjski nie wie co to jest dyscyplina partyjna, a wspólne stanowisko uzgadniane jest w mozolnych, otwartych dyskusjach.

Nasz Sejm kalek

Jak widać z opisu systemu brytyjskiego nam przyszło żyć w systemie, który niby też nazywa się demokracja, ale jest całkiem odmienny od tego w czym żyją Anglicy.

U nas na kandydata na posła obywatel nie może się zgłosić samodzielnie. Musi zostać wystawiony przez jakąś grupę – partię. Nawet formalnie nie może zarejestrować się Jan Kowalski. A zatem o tym kto może zostać posłem decydują partie, to znaczy kierownictwa tych partii, to znaczy liderzy.

W Wielkiej Brytanii jest 650 okręgów jednomandatowych liczących ok. 100 tys. mieszkańców, w Polsce 41 okręgów wielomandatowych liczących ok. 800-900 tys. W tak wielkim okręgu nikt prawie nie ma szans poznać osobiście kandydata i wyborcy kierują się opcją partyjną najczęściej głosując na pierwszego na liście. „Jedynka” na liście partii, która ma szanse przekroczyć próg wyborczy, daje kandydatowi 100% pewności, że zostanie posłem. A o tym kto decyduje, że kandydat dostanie „jedynkę” jest prezes (prezes Kaczyński, albo prezes Schetyna). Komu więc będzie wdzięczny poseł, który dostał „jedynkę” czy „dwójkę” – pewne miejsca biorące? Wiadomo, że swojemu prezesowi, a nie wyborcom. Wyborców się zaczaruje propagandą. W ogóle każdy kto dostał się do Sejmu nawet z dalszego miejsca listy musi być wdzięczny prezesowi, bo go na tę listę wpisał, a przecież mógł nie wpisać. Tak wygląda „demokracja” w Polsce. Tak wyglądają „wybory bezpośrednie” i równość obywateli w procesie wyborczym.

Jest jasne, że ten system nie ma nic wspólnego z demokracją, że jest to system partiokracji, czyli władzy kilku partii. I w istocie nie różni się zbytnio od systemu wyborów do Sejmu PRL. Tam też były listy, kolejność głosowania a nie było demokracji.

Oprócz jednak skutków politycznych – odebrania obywatelom możliwości kandydowania i realnej oceny kandydatów na posłów – system ma poważne skutki socjologiczne jeśli chodzi o samo funkcjonowanie parlamentu, jakość posłów i strukturę (charakter) partii politycznych działających w jego ramach.

Sejm wybrany na podstawie personalnych decyzji prezesa czy kierownictwa partii z natury nie może się składać z ludzi mających własne zdanie, odważnie i niezależnie broniących własnego zdania i interesu wyborców. To będzie Sejm złożony z konformistów, partyjnych intrygantów wiernie słuchających każdego polecenia prezesa. Dlatego w polskim Sejmie nie ma w istocie żadnej dyskusji jest walka dwu partyjnych klanów zorganizowanych, bezwzględnie słuchających poleceń wodzów a nie argumentów. Zresztą najczęściej nikt się argumentami nie posługuje.

Nic dziwnego, że jakość pracy tak wybranego Sejmu jest fatalna. Nadprodukcja ustaw, lekceważenie norm legislacyjnych, lekceważenie zdania obywateli jest na porządku.

Partie korzystające z przywilejów jakie daje im system wyborczy wykluczający z konkurencji o poselskie mandaty indywidualnych obywateli, rychło zamieniają się w partie tzw. „leninowskiego typu”. I nie chodzi tu o ideologię, ale o strukturę partii, w której jest wyraźny ośrodek decyzyjny – wódz, otoczenie wodza a reszta członków to masy, których zadaniem jest bezwolne wykonywanie poleceń centrali partyjnej. Wszystkie polskie partie tak wyglądają i oczywiście pomimo nazwy „partia” nic nie mają wspólnego z dowolną partią brytyjską. Tak jak Land Rover nie ma nic wspólnego z rowerem „Ukraina”.

Po czteroletnim moim pobycie w Sejmie, obserwacji jego działania, umacniam się w przekonaniu, że Polska tak rządzona zginie. Dla Jej uratowania konieczna jest zmiana systemu wyborczego, odblokowanie dostępu do Sejmu dla pojedynczych obywateli przede wszystkim dlatego, że dopiero wówczas będziemy mogli mówić o demokracji i dopiero odnowiony, pozbawiony leninowskich partii Sejm będzie mógł rozwiązać problemy kraju.